Rano pakowanko. Przyznam, że nie było łatwo, bo trochę więcej rzeczy mam. Dostałem w pracy flaszkę Cachaca ("kasiasa") w specjalnym zestawie do robienia carpiniji. Ale udało się i o 11 w dalszą drogę. Szkoda, że tak krótko, bo ludzie tutaj są naprawdę fajni. W Santo Andre były korki bo odbywał się mini maraton, więc jechaliśmy dłużej. Na lotnisko zajechaliśmy po dobrej godzinie.
Udało mi się tam znaleźć pocztę i mogłem wysłać coś w końcu. Znaczek na pocztówkę do Polski kosztuje 2,2 reala. Ceny w sklepach na lotisku kosmiczne. Np. T-Shirty w kolorach brayzlijskich zaczynały się od 20 USD.
Przy bramce spotkałem się z Admirem, więc podróż kontynuowaliśmy dalej razem. Po 3h wylądowaliśmy. Szybka odprawa, sprawdzenie jakimś urządzeniem termowizyjnym temperatury (czy nie ma ptasiej grypy) i już. Taxi i Buenos...
Po drodze zdziwiła mnie pewna ilość jeżdżących wraków. Pewne samochody autentycznie nadawały się na złom. Poza tym po drodze komórka nie mogła złapać zasięg. Ademir poweidział, że to normalne w Argentynie. Ogólnie mają słabą infrastrukturę i zasięg. Do hotelu przyjechaliśmy po ponad godzinie, czyli koło 19.00. Zdążyliśmy wyskoczyć jeszcze na kolację z argentyńskim żarciem. Wciągnąłem jakiegoś średni wypieczonego steka popijając argentyńskim winem i piwem. Nie wiedziałem nawet, że Argentyna pordukuje tyle wina... W knajpie mieli tyle do wyboru, że mała głowa. A poza tym ogólnie okolice z okna taksówki wydawały się naprawdę przyjemne.
poniedziałek, 22 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz